Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/308

Ta strona została przepisana.

kortujących stróżów. Wszystko zginęło na załomie drogi.
Nie było co robić tymczasem. Młody człowiek ruszył do Giersza i dopatrzył zgłodniałych koni, potem zaszył się w słomę stajenną pod żłobem i wyczekiwał wieczora.
Strasznie długie to były godziny.
Parę razy pokusa go brała, zobaczyć raz jeszcze Władkę, to znów chciał iść i z Gierszem się rozmówić co do paszportu, ale rozsądek kazał mu czekać. Nie czas było myśleć o ucieczce po scenie z naczelnikiem, trzeba było zwlekać, aż zapał dozorców opadnie, pilność się zmniejszy.
Po południu, niezdolny dłużej w spokoju pozostać, poszedł w stronę kopalń. Nie wiedział, gdzie pracował stary, więc przystanął u pierwszego otworu i czekał.
Skazańcy zajęci suwaniem wagoników z rudą, nie patrzyli na niego; co chwila z otchłani wynurzała się berlina pełna, zgrzytały łańcuchy windy, sapała maszyna, ludzie ładowali w milczeniu odłamki metali i pchali swój ciężar po szynach, dalej, do magazynów.
Aleksander usiadł na uboczu i patrzał.
— Czego ty tu! — huknął dozorca.
— Tak sobie — odparł. — Może wam tytoniu?
— Do czorta tytoń! Żeby wódki!
— Jest i wódka — rzekł Świda, dobywając oplataną flaszkę z kieszeni.
Dozorca obejrzał się, a nie widząc starszych, pociągnął łyków parę. Był to wstęp do znajomości.
— Tobie czegoś trzeba? — spytał grzeczniej.