Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/312

Ta strona została przepisana.

Aleksander zadrżał i otarł pot z czoła.
— Samochcąc? — powtórzył.
— Galerja, w której pracował, podparta drzewem. Podczas pauzy południowej, on koło tego drzewa siedział. Nie zwrócono na to zpoczątku uwagi. Potem zastał go pilnujący znowu u tego drzewa i odpędził, ale ledwie się uchylił do innych, rozległ się trzask obrywającego się sklepienia.
Władka mówiła to bardzo cichym głosem i nagle umilkła, pokazując Aleksandrowi jakąś postać, co się skradała wzdłuż ściany. Złodziej to zapewne był, bo doszedłszy ich tarantasu, przystanął i zajrzał do środka.
— Czego chcesz! — zawołał Świda.
Drab cofnął się ruchem pantery i jednym susem był na dworze.
— Opryszek jakiś — dodał młody człowiek ciszej na uspokojenie Władki, która drżąc przytuliła się do niego.
— Ja się nie boję — rzekła słabo — ja tylko jestem tak zmęczona okropnie. Mnie tak źle.
Aleksander dotknął się jej rąk. Paliły jak ogień. Wówczas o wszystkiem zapomniał przed nową zmorą jej choroby. Przebyte męki i cierpienia zmogły jej wątły organizm. Już oddawna tylko wola trzymała ją na nogach, ciosy ostatnich dni wyczerpały ją do gruntu. Co chwila ogarniały ją mdłości, gdy otrzeźwiała, budził ją strach i niepokój.
— Aleks, zabierz mnie stąd — szeptała dysząc. — Jabym tak się bała tu umrzeć i teraz. Jedźmy, gdzieś dalej, pókim jeszcze przytomna. Papiery są, opłacim dozorcę i jedźmy, o jedźmy!