Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/313

Ta strona została przepisana.

— Jedźmy — rzekł. — Zaprowadzę cię do Anisimowa. Opłacisz go, pożegnasz, ja tymczasem konie założę i zajadę po ciebie. Na wolę Bożą ruszamy.
Około północy tarantas stał gotów do drogi. Nie dziwiono się pośpiechowi Władki, ani milczeniu jej towarzysza, który pakował resztę manatków. Za wiele stracili w Uroczyńsku, by chcieć w nim dłużej pozostać.
Dozorca, opłacony po królewsku, nie szczędził rad co do drogi, ofiarował się nawet przeprowadzić za osadę do ostatnich straży. Rodzina jego błogosławiła, to popłakiwała na przemiany.
Nareszcie Świda zgarnął lejce, przeżegnał się i obejrzał na swą panią.
— Jedź, Ignacy! — rzekła zdławionym głosem.
Dozorca towarzyszył, pocieszając na swój sposób. Straże przepuszczały ich spokojnie. Znaleźli się na wolnej drodze.
— Szczęśliwej drogi panience — pożegnał Anisimow.
— Dziękuję wam — odparła.
— Bywaj zdrów, stary — dodał do furmana.
— Żegnajcie! Dziękuję za gościnę — odparł Świda wśród turkotu bryki...
Naczelnik miał rację. W Uroczyńsku katorżnicy nie mieli nazwisk. Numer 1475 leżał w ziemi, wykreślony z liczby żyjących, a Świda Aleksander wyjeżdżał na swobodę...
Konie szły jak wiatr i Uroczyńsk wnet zniknął z widnokręgu. Skazaniec obejrzał się za nim raz i drugi, potem zaniepokoił się milczeniem Władki i zawołał do niej.