Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/314

Ta strona została przepisana.

Odpowiedziała ledwo dosłyszalnym szeptem.
— Co ci? — spytał, zatrzymując zaprzęg i pochylając się ku niej.
— Nic, nic! Jedź stąd, jedź! Już oni gonią ciebie! Prędzej, prędzej! Jest i Czaplic z nimi! O mój jedyny! Nie daj mnie im! Uciekajmy!
Leżała w gorączce. Rękami objął głowę, szukając w niej myśli, ratunku. Ale żadnej nie było za nimi, tylko dalej, dalej naprzód. Z siedzenia zrobił jej posłanie, ułożył biedną, okrył i ruszył dalej.
— Wola Boża nad nami i jego panowanie — szepnął, zaciskając zęby.
A konie niosły. Hołoblowy Drop, faworyt starego Makarewicza, szedł jak wicher. Pod duhą dzwonek mu wybijał takt szalony, a koledzy, przegiąwszy nozdrza ku ziemi, sadzili bez pamięci.
I nie dziw, że tak rwały naprzód. Niosły dwoje nieszczęśliwych do szczęścia, dwoje znękanych do spokoju, dwoje więźniów do swobody.
Do celu było tysiące wiorst, ale nad nimi była wola Boża i jego panowanie.
Dawno przestali lękać się czegokolwiek...
A za nimi coraz dalej i dalej zostawał grób Makarewicza, ostatnia jego placówka w obronie panienki-sieroty.
Jak chciał, tak poszedł, dobywszy straży, do starego pana ze sprawozdaniem służby...