Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/324

Ta strona została przepisana.

obok drugiej. Świda spojrzał przelotnie i odrzucił się wtył gwałtownie.
Miał przed sobą siną, wykrzywioną strachem twarz Dominika Czaplica.
— Rzuć! — krzyknął mu jakiś głos wewnątrz, rozkazujący i dziki. — Rzuć, rzuć! Niech ginie!
Światełko łodzi podbiegało bliżej — nim dobiegnie, topielec pójdzie na dno. Duszę czart weźmie, a ciało rzucać będzie morze od brzegu do brzegu, bez mogiły i pamięci! A Władka i on wolni będą i spokojni.
— Rzuć — wołało w duszy Świdy.
Nie zdołał otworzyć dłoni. Coś ją zaciskało, coś cichego bez głosu, silniejszego nad tamto wyjące, mściwe. Nie potrafił rzucić na pastwę śmierci bezbronnego wroga! Raz drugi miał go w swem ręku o krok od zatraty i nie zdołał się zemścić.
Nagle ta twarz martwa, dłonią Świdy podtrzymywana na powierzchni rzeki, ożywiła się, zadrgała. Otworzył błędne oczy, ze skrzywionych ust wydarł się jakiś dźwięk i skonał niedomówiony.
Spojrzeli na siebie. Świda ponuro, Czaplic ze zgrozą przerażenia i dziwu, jakby upiora ujrzał.
Światełko łodzi podbiegło tuż. Rzucono sznur. Aleksander uchwycił go, brzeg łodzi otarł się o nich. Silne ramiona wciągnęły Czaplica, sięgnęły po drugiego, ale ten, jak widmo zniknął im z oczu. Dał nurka, wynurzył się o parę sążni dalej, znowu poszedł pod wodę i gdzieś przepadł bez wieści.
Druga łódź ruszyła w jego ślady, myślano, że go kurcz chwycił, ale po godzinie wróciła z niczem. Dzielnego obrońcy nie było śladu.