Obsługa zajęła swe miejsce, tylko Świdy nie było: gdzieś w czeluściach pokładu szuflował węgiel.
Trzeci gwizd, statek zadygotał i skoczył naprzód. Białe fale goniły go, czarny dym mącił czyste niebo, z lądu powiewały białe chusty i kapelusze.
Dalej i dalej, zrazu powoli wśród ciasnoty portowej, potem coraz szybciej, i nareszcie ziemia została jak pas białawy od fal nadbrzeżnych; wprost, na lewo i prawo zbiegł się siny Bałtyk z niebem; „Anna Luiza” ostatnim gwizdem pożegnała Rygę i biegła, biegła, już niczem nie hamowana.
Władka wciąż stała zapatrzona w nieskończoność morza, mewy poczęły przypadać nad statkiem i piszczeć żałośnie. Przyszły jej na myśl czajki z litewskich błot, i westchnęła zcicha.
Już nigdy nie zobaczy ptasząt swoich, ani nieba, już nigdy!
A tam w głębi, w tropikalnej temperaturze maszyny, Świda otarł znój z czoła, i toż samo pomyślał z ciężkiem ściśnieniem serca. Ale wnet się rozpogodził i, schylając się przed gorejącą paszczęką pieca, wyszeptał do siebie:
— Byle z nią Bóg dał. Byłe z nią!
A ziemi już i śladu nie było na horyzoncie.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/327
Ta strona została przepisana.