— Ja jeden z żoną — odparł z błyszczącemi oczami.
— To mało. Nie dacie rady. Blockhauzu nie postawicie do zimy.
— Ej, żona mi nie będzie zimować pod namiotem. Musi być chata, to i będzie.
— Jeśli dotrzymacie, co mówicie, toście zuch. A długo szliście?
— Dwa miesiące.
— Tak sam zupełnie?
— A sam.
Simsonowie pokręcili głową.
Słońce stało w południe. Podczas tej rozmowy obcy wziął się znowu do siekiery, a przybyli usiedli na świeżo ściętym pniu i dobywszy z torby kawał pieczeni, posilali się po wędrówce.
— A wy sami z Niemiec? — badał stary, po przerwie.
— Dalej. Na imię mi Aleksander.
— To Sanders po naszemu — wtrącił Sam Simson.
— A nazwisko mi Świda.
— A mnie Simson Jack, a ten syn mój najmłodszy. Pięciu jeszcze mam takich.
Nagle Sam jeść przestał i, otworzywszy szeroko oczy i usta, wpatrzył się w coś tak uporczywie, jakby w nadziemskie zjawisko. I stary się zdziwił.
— Czy to wasza żona? — spytał.
Świda się obejrzał, rzucił siekierę i podszedł naprzeciw nowo przybyłej.
Władka to była, ta sama, równie piękna i wysmukła, w grubej odzieży, z kociołkiem dymiącej strawy
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/331
Ta strona została przepisana.