— Przyszedłem wam pomóc ciosać — ofiarował się Sam.
— Bóg zapłać, i owszem. Odsłużę się wam przy okazji.
— Eh, nie trzeba. Mnie tu u was weselej, jak w domu.
— A co, widzisz, Władko! — zaśmiał się Aleksander. — A nie chcesz wierzyć, gdy ci mówiłem, że to raj nasz zakątek.
— Będzie raj, gdy skończysz dom i tak się mordować nie będziesz po dniach i nocach — odparła, biorąc ptaki w ręce i wstając.
— Wtedy to ci pewnie dokuczę — żartował — bo i co wart człowiek bez roboty.
— Będziecie polować na bobry. Ładny grosz można za skóry mieć — wtrącił Simson.
— A naco nam ten grosz? — ruszył Świda ramionami.
— Ba, zbogacić się i wrócić między ludzi. Nie stworzył was Bóg na traperów. Waszej żonie w pałacach żyć i królować.
— Wolała mnie jednego poddanego, kiedy tu przyszła ze mną. Przywidzenie, panie Simson. Nie pałace ją taką zrobiły, ale Bóg! Nie takie piekła ona przechodziła bez zmrużenia oczu i nie do pałaców tęskniła.
— Ale do takiej chaty, twemi rękami postawionej — dodała z uśmiechem, odchodząc.
Simson patrzał na nią i widział, jak swemi małemi rękami obierała ptaki z piór, jak najprostsza kucharka, i głową pokręcił.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/336
Ta strona została przepisana.