two po lianach, zbudził ją dopiero dźwięk osobliwy, nieznany jej i nieznany tym dzikim stronom...
Była to piosenka...
Władka podniosła głowę i słuchała, uszom nie wierząc.
Piosenka szła rozgłośna, wesoła, z całych płuc i szczerej ochoty, zdaleka tu przybyła, z za mórz szerokich, i z za ziem tysiąca:
Oj ta dana, oj dana.
Rokicino kochana,
Zwijaj mi się ochoczo
Pod mą ręką roboczą.
Władka słuchała, a serce jej wzbierało wielką otuchą; pierwszy raz w życiu śpiewał Aleksander Świda, odkąd go poznała. Nic mu snać nie brakło teraz i o całej nędzy zapomniał.
Stuk siekiery wtórował pieśni i rozbrzmiewała ona, głusząc ptaki, coraz szersza i donośniejsza.
Pod ubogą, pod strzechę
Pójdziesz służyć, krzewino,
W tobie swoją uciechę
Matka złoży jedyną...
Młoda kobieta wyskoczyła z wozu. Skóra pantery już zdjęta, suszyła się do drzewa przybita, na długich żerdziach nad ogniskiem dymiły się ćwierci wołowego mięsa, woły się pasły spokojnie, borsuk spał na burce Świdy, nigdzie śladu krwawej sceny nocnej, a dzień jasny i piękny jak marzenie.
Władka prędko zrobiła swą tualetę nad strumykiem, zaczesała złote warkocze i, zawstydzona ospalstwem, zaczęła się krzątać około swej kuchni.