skrzynkach mieściła się ich odzież i statki, a w kącie z desek też niezgrabnie zbite było posłanie, nad którem zabłysła w swej glorji Częstochowska Boga Rodzica, umajona amerykańskiemi kwiatami.
Niedziela nastąpiła po tym dniu radosnym i Świda pozwolił sobie na wypoczynek.
Raniutko orzeźwił się kąpielą w strumyku, zrzucił łachmany z siebie, ostrzygł i ogolił zdziczałą brodę, przybrał w nowy bawełniany kaftan.
Uklękli potem oboje przed Polską Królową i pomodlili się z głębi serc.
Simsonowie dnia tego, odśpiewawszy obowiązkowe psalmy, poszli w odwiedziny do sąsiadów i zdala już powitani zostali pieśnią poważną na dwa głosy, nieznaną sobie.
Głos kobiety srebrzysto czysty intonował, męski głęboki wtórował jej.
I tak w swej samotności, złożywszy spracowane dłonie, oparci o krzywe ściany swej tułaczej siedziby, siedzieli we dwoje i zapatrzeni w pogodne niebo, śpiewali swoją pieśń daleką:
Kto się w opiekę poda Panu swemu...
Przed myślą Świdy stanął obraz wymarszu do katorg, tęż samą pieśń śpiewali oni wtedy, na śmierć pędzeni w moskiewskie śniegi, i ze łzami ją dokończył i z wielką dla Boga podzięką, bo nie ludzka go moc stamtąd wywiodła, nie ludzka łaska z tej przepaści dobyła!...
I jak rzekł, chata stanęła do jesieni, chata całkowita z drzwiami, z niezdarnym kominem, podzielona na dwie izby. Wszystek jego pot spłynął — i krwi