Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/355

Ta strona została skorygowana.
XV.
SZCZĘŚCIE

Upłynęło od tego dnia półtora roku.
Na polanie Świdów wiele się zmieniło. Trzebież się rozszerzyła, chata podrosła, wyglądała już na dom farmera, a nie szałas awanturnika, palisady sterczały zuchwale, pocięte gdzie niegdzie strzelnicami, na łące przy potoku pasło się kóz kilkanaście, owiec kilkoro, cztery majestatyczne krowy i mustang dzikiej maści, o lśniącej sierści i wypukłem oku. Między pniami widać było ślad pługa, a pod samą zagrodą na grzędach bujało warzywo.
Gospodarza tej zagrody nie widywano w dzień prawie nigdy. O świcie ze sztućcem przez plecy, gwiżdżąc piosenkę, szedł z psami w puszczę, wracał pod wieczór, objuczony skórami zwierząt i zdaleka już hukał po lesie na powitanie.
Przez dzień na polanie rozlegał się tylko głos kobiety i niewyraźne jeszcze szczebiotanie dziecka. Kobieta doglądała trzody, warzyła posiłek lub na grzędach pełła warzywo, dzieciak towarzyszył jej wszędzie, szczebiotał, śmiał się, o coś pytał i uczył się pełzać.
Gdy wieczorem myśliwiec hukał w borze, kobieta podnosiła się od roboty z radosnym błyskiem w oczach, a dziecko wyciągało do matki ramiona i wołało: Tata tata, prosząc, by je wzięła na ręce