Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/356

Ta strona została przepisana.

i zaniosła do ojca. Więc je przytulała do serca i ze swym drogim ciężarem szła na spotkanie wracającego aż do skraju puszczy.
Na widok ojca dziecko wydzierało się ku niemu, obejmowało za szyję, skakało w jego silnem objęciu, gwarzyło swoją mową o wszystkiem, co widziało czerwonego i jasnego przez dzień cały, i tak wracali we troje ku domowi, jak uosobienie cichego szczęścia i spokoju.
O bo szczęśliwi byli nareszcie. Jak to niebo letnie rozpogodziła się ich dola i jak mgliste wspomnienie rozwiała się czarna, złowieszcza przeszłość. Obszary puszcz rzucili między siebie i ludzi i w tym zakątku ukryli się ze swem szczęściem bezpieczni!
Praca ciężka wypełniała ich dni, wieczorem we troje odpoczywali z rozkoszą i zasypiali spokojni z miłością w duszy, z uśmiechem na ustach myśląc o jutrzejszym znoju.
Czasem w niedzielę, Świda siodłał mustanga, sadzał na nim żonę i dziecko i, kierując zwierzęciem, prowadził je drogą wśród puszczy do osady Simsonów.
Sąsiadom wypłacił się — jak on to rozumiał — ryzykując życie dla ratunku starego ojca. Niedźwiedź gonił starego Jakóba, o krok był już, gdy Świda poskoczył z nożem tylko w garści, rzuciwszy wystrzelony karabin. Zaczęli się borykać, Świda krwią się oblał, zwierz padł z kordelasem w sercu. Władce przyniesiono męża bez czucia i krwi, ale Simsonowie pielęgnowali go jak brata i syna, i odtąd bratem i synem im był.
Z osady do osady odwiedzano się często, a już