Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/357

Ta strona została przepisana.

najczęściej przychodził Sam, biorący zupełnie na serjo rolę narzeczonego Irenki. Narzeczona odpłacała mu się niekłamaną sympatją. Wołała go wyraźnie po imieniu, targała za włosy, dawała się wycałowywać, ile chciał. I tak dni biegły, miesiące, lata, bez wielkich wstrząśnień i wypadków.
W magazynie Świdy gromadziły się cenne skóry, dostatek był w chacie, zbliżała się trzecia jesień, jaką tu spędzali.
Pewnego dnia karawana zbrojnych Simsonów zaszła do przyjaciół, eskortowali dwa wozy pełne skór, które doprowadzić mieli do magazynów na sprzedaż. Rozlokowali się na nocleg, a rano zabrawszy razem i towar Świdy, poszli dalej. Dopóki ich bór nie zakrył, Sam strzelał na pożegnanie i wyrzucał kapelusz, potem wszystko znikło i ścichło.
Świda pozostał w domu dla strzyży owiec i zabrał się zaraz do dzieła przy pomocy Władki. Dziecko bawiła się z młodym psiakiem, Aleksander gwizdał przy robocie, a za nim razem gwizdał przedrzeźniacz w klatce nad drzwiami, wesoła, zupełnie swojska ptaszyna, złowiona przez Świdę w puszczy dla żony. Irenka zaśmiała się srebrzystym głosikiem, zawtórował natychmiast ptak, przekrzywiając główkę, i śmiali się też małżonkowie cichym śmiechem wewnętrznego wesela.
Dzień im zszedł jak chwila, pod wieczór, zmęczeni upałem, wyszli na przechadzkę nad potok i spoczęli wreszcie na trzebieży, rozmawiając wesoło.
Świda dziecko trzymał na ręku i spoglądał na nie co chwila. Zasnęło z główką na jego piersi, więc mówił zcicha i od czasu do czasu całował je zlekka.