Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/358

Ta strona została przepisana.

— Ile za skóry myślisz wziąć, Aleks? — spytała Władka.
— Dolarów trzydzieści po potrąceniu kosztów zapasów i amunicji.
Kobieta umilkła, kreśląc laseczką cyfry jakieś na ziemi.
— Żeby dużo, dużo dolarów — szepnęła.
— To co, jedyna?
— Ot, marzenie. Zabralibyśmy dziecko i pojechali za morza!
— Żeby wrócić do katorgi!
— Nie. Tylko chwilę spojrzeć na swoje niebo, powietrzem odetchnąć i dziecku pokazać Ojczyznę. Wrócilibyśmy znowu tutaj!
— Bardzo ci tęskno?
— A tobie? — odpowiedziała pytaniem.
— Mnie byle z tobą! — odparł szczerze. — Chcesz, pojedziemy. Poddani tutejsi jesteśmy, a tam, kto nas pozna, chyba groby! Nie zostało tam ni brata, ni pamięci, ni znajomych!
— Brzozy nas poznają, powitają zboża. Czy tobie się nie śnią nasze łąki i ruczaje, stare krzyże i bory nie takie, jak tutejsze?
— Śniły mi się po etapach i katorgach, a teraz to mi się śni albo ty, albo dziecko, ale pojadę rad z tobą, choć po łzy próżne pojedziemy, i koniec! Za dwa lata zbiorę potrzebną sumę!
— O jakiś ty dobry, Aleks. Nicbym więcej nie chciała od życia, by tylko nasze dziecko wróciło do ziemi swojej, do pracy tam, do Grabów moich.
— A, jabym chciał, by kiedy w życiu było takie szczęśliwe, jak ja teraz!