Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/359

Ta strona została przepisana.

— Jak my oboje! — dodała Władka.
— Ha, ha, ha! — rozległo się nagle. Nie ryk, nie wycie i nie głos ludzki.
Oboje drgnęli i podnieśli oczy.
Jakaś straszna postać wypełzła z gąszczu, o dwadzieścia kroków od nich.
Wypełzła jak upiór leśny i zarehotała głosem, co mroził krew w żyłach.
Miało to straszydło derkę indyjską na sobie, źle okrywającą wstrętną nagość, w pokaleczonych rękach długi sztuciec.
— O Boże, to on! — krzyknęła Władka, nim Świda miał czas się opamiętać.
— Ha, ha, ha! — rozległo się szatańskim triumfem, lufa sztućca zabłysła w krwawym zachodzie, zmierzona w piersi Aleksandra i w uśpione dziecię, i strzał padł jak błyskawica szybki.
Nie uprzedził Władki.
Rzuciła się przed broń, piersiami zasłoniła swe szczęście i skarb, przyjęła w siebie morderczą kulę bez jęku: zachwiała się tu i tam, szukając oparcia, i śmiertelnie tknięta, upadła na ręce męża i dziecko, obryzgując oboje potokiem gorącej krwi.
— O Jezu! zajęczał Świda, porywając ją w objęcia.
Rzucił dziecko i przypadł do niej oszalały, krew buchała z rany, oczy były zamknięte, twarz jak marmur biała, członki bez ruchu.
Jego kochanie i życie gasło jak gwiazda, prześniony był sen szczęścia...
I nagle obłęd go chwycił, porwał się od żony, skoczył. Krwi chciał, krwi, zemsty.