Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/362

Ta strona została przepisana.

gnął się z kolan, nie mówiąc ani słowa. Automatycznie sięgnął po czarkę z wodą, uniósł delikatnie bezsilną głowę rannej, podał jej napój.
Wypiła chciwie i opadła znowu na poduszki, zamykając oczy. Ręka Świdy pozostała wsunięta między jasne włosy. Przykląkł nad nią.
— Władko! — szepnął prawie bez dźwięku, z bólem straszliwym.
Podniosła z trudem powieki.
— Bardzo cię boli? — spyta! głucho.
Poruszyła ustami, pochylił się do niej.
— Ciebie gorzej — rzekła cicho jak tchnienie.
Patrzała na niego, szeptała coraz wolniej.
— Dziękuję ci za całe życie i daruj! Żeby nie ja, takbyś nie cierpiał, o Aleks, już odchodzę od ciebie! Boli!
Wzrok dodawał resztę, niósł mu całą miłość i ofiarę i prośbę serdeczną.
— Aleks, ty zostaniesz, nie pójdziemy razem...
— Pójdziemy! — rzekł przez zaciśnięte zęby.
— A dziecko?
— I ono pójdzie.
— Aleks... nie, nie... ach nie! Mój jedyny... nie!
Nic nie odparł. Przeczuła, że dopełni zamiaru, i zgroza wstrząsnęła ją całą. Zajęczała z głębi duszy.
— Aleks — szeptała z rozdzierającym wyrazem — Aleks! Jam cię nigdy napróżno nie prosiła, nigdy, a teraz ostatniej prośbie odmawiasz! O Aleks! Nie odmówisz!
— Władko!
Trwoga dodała jej sił. Obie ręce wyciągnęła doń i głosem przerywanym mówiła z gorączką: