i znosić pod węgły chaty, potem wiórami je obłożył i zapalił pokolei z czterech rogów.
Słup dymu buchnął w powietrze, potem języki ognia poczęły łapczywie lizać ściany, wyciągać się do dachu, biegać po bierwionach, zaglądać w szczeliny mchem zatkane.
O kilka kroków człowiek na strzelbie się oparł i patrzył. Płomień zaczynał hulać, trzaskając i zwijając się, jak żywy. Dobiegł do chaty i jak wąż ślizgał się po niej, przez otwarte okna do wnętrza zajrzał, próbował pułapu, chwytał sprzęty, nabierał z chwilą każdą sił i potęgi. I nagle zahuczał złowieszczo, stu ramiony objął chatę w uścisk zniszczenia, już nie lizał, ale szarpał, rozdzierał, wjadał się jak potwór ognistą paszczęką, przerzucał się, szalał.
Człowiek wciąż stał nieporuszony i patrzył.
Żar się tak wzmógł, że go prawie dosięgał i zagarnąć chciał, a jemu jak rozkoszy się chciało pójść tam do tego grobu.
Ale stał w miejscu, ogarnięty zewsząd dymem, piekłem, nieczuły na żadne ludzkie wrażenie.
I nagle zatrzeszczały belki i zwaliły się wgłąb z dachem razem. Pożar wystrzelił w górę, orkanem ognia, dymu, zaduchu, wzbił się ku niebu słupem czerwonych płomieni, ogarnął palisady zagrody, w jedno krwisto-bure morze ognia.
Wówczas Świda się cofnął, powoli, z żalem, jak od biesiady, na którą mu tylko patrzeć dano, i wyszedł z tego piekła na polanę.
Dziecko śmiertelnie strwożone, tuliło się do psa, który też przelękły skowyczał i wył. Bydło, spłoszone gorącem, rycząc uciekało w gąszcza.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/365
Ta strona została przepisana.