Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/50

Ta strona została skorygowana.

wałby w płomienie, wchodził do klatki tygrysa, kładł się na posłaniu ze żmij — z równym spokojem i pogodą, jak szedł teraz przez bór sosnowy, wąską drożyną, rozglądając się bystro wokoło i nasłuchując zamyślony na cichy, przeciągły szum drzew.
Aż nagle inny dźwięk zmieszał tę uroczystą harmonję przyrody — Świda nadstawił uszu, usuwając się na skraj pod zakrycie drobnego porostu.
Chwilę słyszał tylko wrzask, tupotanie koni, głuche uderzenia, potem z wrzawy tej rozróżnił ochrypłe dźwięki kozackiego łajania, grad nahajek i komendę.
— Hej tu, na tej brzezinie! Żywo! Strzyma tę polską wywłokę. Ściągnij silniej pętlę, Wasili!
Po tym rozkazie nastąpiło szamotanie, trzask łamiących się gałęzi — chwila ciszy — potem śmiech i wymysły.
— Patrzaj, trzepie się jak szczupak! Nie fatyguj się, nie uciekniesz — ot psia polska dusza twarda — jabym już zdechł — a ten skacze! Byczka chce zatańczyć. Powoli — powoli — zaraz ci drugiego łotra buntownika przyprowadzimy do kompanji. Potańczycie razem, łotry!
Parę krzaków zasłaniało Aleksandra od tej zgrai. Widział chwilami baranie czapki i łby końskie; sięgnął powoli po pistolet swej bohdanki — chciał strzelić. Było to trochę ryzykownie, bo głów ludzkich naliczył siedem, ale Świda dobrze znał tę zwierzynę. Wziął na cel najweselszego — pocisnął cyngiel. Strzał zrobił wrażenie gromu. Kozacy podskoczyli w górę, rzucili się do koni.
— Lachy, zasadzka! — ryknął komenderujący.