Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/52

Ta strona została skorygowana.

— Niema Moskali? — było pierwsze słowo.
— Niema.
— Gdzież się podzieli?
— Strzeliłem i uciekli.
— A zabiłeś pan choć jednego?
— Nie, jeden ranny!
— Szkoda! Te łotry nie umieją wieszać! Brr — jak mnie zmęczyli. Gadałem im całą drogę, pókim nie omdlał, że to oni, a nie ja, bydło na szubienicę. Ach, wszak to pan ten sam, co to dziś rano... doprawdy, to Opatrzność mi pana przysyła! Pan pewnie chciał postronka mego na szczęście.
— Czemu nie! — odparł Świda, zabawiony humorem w takiej chwili.
— To ja go panu sam ofiaruję!
— Powiedz mi pan lepiej, skąd się tu wziąłeś!
— Ach, panie, to cała epopeja te trzy dni, com tu u was spędził — na dobitkę dziś piątek i dzień feralny! Eh, cóż — wstanę przecie! Kaducznie kark boli — nadkręciły go trochę te niezdary!
Podniósł się przy pomocy Świdy; pomacał kark, skrzywił się, ale, nadrabiając miną, wyprostował się, odrzucił włosy z czoła i począł mówić dalej:
— Trzeba panu wiedzieć, że nas tak tłukli w tamtym powiecie, że z całej partji na nogach zostałem sam! Reszta padła lub rozleciała się, jak rozpruty worek puchu!
Myślę sobie: Matko Polsko! Czyż mam zostać żyw i cały, gdy ty giniesz! Eh, nie! Żelisławski nie wróci do Warszawy, toby wstyd był dla moich tam!
Ot tedy, poszedłem do starszyzny. Wyprawiono