Świda istotnie szedł, jakby po najlepszym wywczasie. Nie hamowała go ani ciemność, ani zagony, ani jamy, ani pnie, ani brak śladu. Jasny dzień i bity gościniec nie byłby dlań wygodniejszemi, jak ta gmatwanina pól, zagonów, strug i gajów. Okolicę znał wyśmienicie.
W miarę oddalania się od miasteczka cichł ruch i życie. Krok ich tylko słychać było czasami i ptactwo błotne po ługach. Aleksander, zajęty orjentowaniem się w położeniu, zapomniał prawie o towarzyszu; myślał tylko o swym obowiązku.
Wtem tuż za nim ktoś śpiewać począł; zrazu chrypiąc, potem coraz donośniej — o tyle równo i zrozumiale, o ile na to pozwalał oddech krótki i zmęczony.
Czasem urywał wśród taktu i kaszlał i znowu zaczynał rozgłośnie, z gorączkową energją:
Leć nasz orle w górnym pędzie,
Sławie, Polsce, światu służ!
Kto przeżyje, wolny będzie,
Kto umiera, wolny już!
Świda się obejrzał i przystanął.
— Nie śpiewajcie, kolego, niebezpiecznie — upomniał.
Żelisławski zrównał się z nim, oparł oburącz na gałęzi, którą się podpierał, i spojrzał nań żałośnie.
— Muszę śpiewać — rzekł urywanym głosem — bo gdy przestanę, to padnę. Ja zawsze śpiewam, gdy mi słabo i źle, a nigdy jeszcze tak nie byłem zhasany jak dziś! Nie mogę wam nadążyć i gdy każecie milczeć, to już lepiej tu się położę — niech mnie wilki dokończą. Czy nam jeszcze daleko?