— Z raportem do naczelnika.
— Skąd?
— Z miasteczka, od Moskali.
— Idźcie! — Szyldwach gwizdnął trzy razy, wskazał ręką ścieżkę świeżo utartą w głąb wyspy.
Świda nie potrzebował przewodnika, po chwili stanął na znanej mu polance, gdzie teraz wokoło kilkunastu dogasających ognisk spało na trawie, z pięścią lub workiem pod głową, kilkuset ludzi.
Cała Litwa tu była, zmieszana w mozaikę typów, strojów i lat. Oficjaliści dworscy i urzędnicy obok magnackich synów i drobnej szlachty, panicze i ekonomowie, spalone twarze i zgrubiałe dłonie obok delikatnych rysów i pieszczonych rąk bogaczy.
Co było młodego, silnego, zdrowego, rzuciło pług i dom, zbiegło z ław szkolnych i od wygodnego pańskiego życia uszło tu w głuche pustkowie, do egzystencji tak ciężkiej i mozolnej, że jej do żadnej porównać się nie da, i spali teraz z uśmiechem na ustach, marząc o wolności!
Świda szybko objął ten widok i wstrząsnął głową.
— Szkoda ich! — zamruczał.
Ktoś go ruszył za ramię. Była to druga placówka, która na gwizd ostrzegający z brzegu, spotkała go na skraju polany.
— Do naczelnika? — zagadnął krótko człowiek z ogoloną głową, ubrany w szamerowaną siwą kurtkę.
— Tak.
— Idźcie tam! — rzekł, wskazując ręką ostatnie jaśniejsze ognisko, poczem powtórzył sygnał ostrzegający.
Aleksander wkroczył między śpiących, omijając
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/74
Ta strona została skorygowana.