Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/77

Ta strona została skorygowana.

Cały jego trud i energja rozbiły się marnie. Zapłatą za tyle starań, za narażone życie, było niedowierzanie i wahanie. Ufano raczej Czaplicowi, niż jemu. Usiadł zgnębiony, trzęsąc się od chłodu i wilgoci. Dopiero teraz poczuł okropne zmęczenie. Wtem wzrok jego spoczął na czerwonej szmacie, co mu wyzierała z za koszuli, spuścił głowę zamyślony, i nagle wstał, zawahał się jeszcze chwilę — i wrócił do ogniska, gdzie był Kazimierz.
— Bracia, — zawołał przejęty — uchodźmy stąd! Świadczę się Bogiem, żem nie zdrajca i nie kłamca! Znajdziemy lepsze schronienie, pewniejszy punkt w puszczy. Wysepka ta jest złem miejscem. Padniemy wszyscy bez sławy — zdradą wzięci! Jeślim skłamał, zabijecie mnie jak zbrodniarza! A tymczasem godziny uchodzą — za chwilę będzie zapóźno! Zaufajcie mi ten raz jeden! Jam nigdy nie prosił, dziś błagam! Naczelniku, dajcie rozkaz! Ja was poprowadzę!
Co za siłę miała myśl o Władce, gdy jego nagięła do takiej mowy! Żebrał on, co nie znał pokory! Żebrał — o ufność, on, co nigdy nie skłamał.
Kazimierz za całą odpowiedź wstał i rozejrzał się wokoło. Już się nie radził z nikim, nie wahał, nie namyślał.
— Hej, sygnalisto! — krzyknął donośnie, głosem nawykłym do komendy. — Budzić obóz!
Na ten rozkaz młody chłopak, czuwający opodal, porwał się żywo, chwycił za róg myśliwski i zadął z całych płuc raz, drugi i trzeci!
Dźwięk rozdarł powietrze przeciągle, długo i poszedł daleko z wodą.
Powstańcy zrywali się z ziemi, chwytali za broń,