pamiętał tylko, że jest powstańcem. Jak burza wpadł na polanę. Już większa część partji była w czółnach, na brzegu została tylko niewielka gromadka. Ku niej to dążył chłopak rozpromieniony, oszalały radością! Widział cudny obraz. Aleksander Świda z bratem uwiązywali do wysokiego drzewca purpurowo srebrny sztandar. Podniesiono go wgórę. Ranny wiatr rozwiał chorągiew i w tejże chwili promień wschodu wytrysnął na horyzoncie, zalał światłem wyspę, rzekę, ozłocił jak glorją białego orła.
Światłem objęta garstka ludzi na brzegu wzniosła oczy, odkryła głowy. Modlili się o słońce bez zachodu dla królewskiego ptaka ze sztandaru.
Żelisławski podbiegł i padł na kolana.
— Mój orzeł, mój orzeł! — wołał przez łzy, obejmując drzewce rękami i tuląc do piersi, błagalny wzrok podniósł na wodza:
— Naczelniku, ja go poniosę! Pójdę z nim na przodzie. W sześciu partjach byłem chorążym! To mój, mój ptak!
I płakał i prosił, cisnąc znak do serca, aż Kazimierz, niezdolny opanować wzruszenia, położył uroczyście rękę na rozwianej płowej czuprynie:
— Idź, orlątko, idź! Możesz go nieść, bo kochasz. A nie daj go wziąć Moskalom!
— Chyba z życiem!
Chłopak wstał, dźwignął sztandar i z oczami utkwionemi w purpurę ruszył do czółen, intonując pieśń:
Oto dziś dzień krwi i chwały,
Oby dniem wskrzeszenia był!
Powstańcy ruszyli, zanim pieśń objął chór cały.