Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/84

Ta strona została skorygowana.

było nigdy szczerego stosunku. Może z powodu zamkniętej, skupionej w sobie, jak zwykle, sierocej duszy Władki, może z powodu dziwnego jakiegoś uczucia onieśmielenia i przymusu, którego wobec panienki nie mógł się nigdy pozbyć Czaplic.
Żyli lata pod jednym dachem, widywali się codziennie, a nie znali się wcale. Stosunek był grzeczny, chłodny, powierzchowny — żadne się nie zbliżało.
Władka może nie chciała. Czaplic może nie śmiał.
Dziewczynkę kochała cała okolica, szanowali wszyscy, czarem swym poważnym podbijała serca; może i serce opiekuna zwalczył jej urok — niewiadomo!
Nie żenił się jednak i nie szukał kobiecego towarzystwa, a znajomi, utrwaleni w przypuszczeniu ciągłemi odkoszami Władki, czekali z dnia na dzień wieści o ich zaręczynach.
Pan Czaplic tymczasem, rozmyślając, zbliżał się do domu. Już skręcał w wysadę, gdy z przeciwnej strony weszło na nią dwoje ludzi. Była to właśnie panna Władysława z Makarewiczem.
Dziewczynka zrazu nie zwróciła uwagi na jeźdźca. Szła ze spuszczoną głową, układając machinalnie bukiet z pęku biało różowych wodnych lilij, strażnik niósł za nią szal i okrycia. Spostrzegłszy pana, ukłonił się głęboko.
Pan się zbudził ze snów o potędze. Przestał się uśmiechać, zeskoczył żywo z konia i zbliżył się do starego.
— Skąd to? — spytał.
— Z Żydowego Wiru.
— Panienka sama woziła rozkaz?