Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/104

Ta strona została skorygowana.

— Co? Ach, bajkę, pałace lodowe i w chmurach królestwa. Obłok mówił do skały... marzenie.
— Nie powtórzy mi pani ustnie?
Spojrzeli na siebie raz pierwszy oko w oko. Łamały się dwie wole, dwie dumy w burzy wewnętrznej. Potrząsnęła głową przecząco.
— Więc pani to cofa? — szepnął.
— Nie. Wolno nawet aktorce marzyć i bajkę ułożyć. Zresztą, niech pan sobie to czyta; wiem, pewna jestem, że pan się nie obrazi i nie wydrwi zwierzeń upadłej kobiety.
Zaśmiała się szyderczo, pogardliwie i wstała. Powstał i on też. Twarz miał surową i poważną. Pochylił się przed nią.
— Niech mi pani daruje śmiałość i nie weźmie za złe oświadczyn. Należy do pani moje serce i dusza, i najwyższym honorem i szczęściem byłoby mi, gdyby je pani przyjąć raczyła.
Mówił głucho i blady był bardzo. Ona słuchała, uszom nie wierząc. Skamieniała z wrażenia i zdumienia. Potem prawie ból skurczył jej twarz i krew pokryła skronie.
— To litość — rzekła przez zęby.
— Litość! Dlaczego? Pani potrzebuje litości?
— Od pana cóż więcej...
— Może ja od pani stokroć więcej.
Podniósł na nią oczy jak zwykle smutne.
Jakby we śnie, nie swoim głosem szepnęła:
— Pan mnie kocha, mnie? To nie może być! — I nagle ze stłumionym jękiem, pełnym łkań i uszczęśliwienia, pochyliła się ku niemu, garnąc do piersi.