Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/106

Ta strona została skorygowana.

Tembardziej niech pan pije herbatę. Ten jesienny czas okropnie niezdrowy. Broń Boże, pan się zaziębił.
Uśmiechnął się mimowoli z tej troskliwości. Nalewała mu sama wonny napój w starosaską filiżankę, mówiąc dalej okropną francuszczyzną.
— Mgła zjada człowieka. Ja Willi wcale na taki czas nie wypuszczam z domu. Proszę pana, zaraz przyniosę koniak.
— Dziękuję pani. Jestem członkiem towarzystwa wstrzemięźliwości. Nic, nie piję mocnego.
— Och, nie może być! Och, jak mnie to cieszy! Alkohol daje fałszywe, niedrowe ciepło, a herbata prawdziwe. Och, będę miała towarzysza.
Willa pożegnała go spojrzeniem i wyszła. Angielka trzepała dalej:
— Och, jak to dobrze, że pan przyjechał. Czy pan zna Wiedeń?
— Pierwszy raz tu jestem, od trzech dni.
— Och, to trzeba, żeby pana Willa wszędzie zawiozła. Chociaż teraz mgła, chłód, szpetnie, a pan szczupły i mizerny. Bezpieczniej się nie narażać.
— W naszym kraju stokroć gorszy klimat.
— Och, jakeśmy były w Warszawie w maju, bardzo mi się podobało. Willa chce tam kupić majątek, mówiła pewnie panu. Co? Podoba się panu nasza herbata. To nasza, cejlońska.
— Nigdym tak dobrej nie pił.
Ucieszyła się niezmiernie, nalała mu drugą filiżankę.
— Willa już nawet do herbaty gust straciła. Nic nie je, nic jej nie smakuje, prawie bezsennie spędza noce, biedactwo! Bardzo się nią martwię. Tyle jeszcze