— Wczoraj.
— A mama dawno tak chora?
— Ona nie chora, ona tylko pamięć straciła i nic nie rozumie.
— Od dawna?
— Od tego dnia, jak tatka wzięła policja w nocy. To wtedy strasznie krzyczała, i tak mocno głową biła o ścianę. Walentowa mówi, że pamięć sobie odbiła. Ale ona dobra, ona nigdy się nie gniewa.
— Józiu, jeść! — ozwały się dzieci.
— Jakże żyjecie? — spytał Niemirycz.
— Bo ja wiem, jak? Mama robi na drutach rękawiczki, Walentowa je sprzedaje. Mama ciągle robi, bo jak nie ma roboty, to śpiewa i wtedy straszno nam bardzo. Dzieci czasem coś przyniosą. Walentowie dadzą... urwała i zaczęła płakać.
— Coś długo Wicka nie widać. A obiecał, że wróci. Daleko mnie odjechał — rzekła bezdźwięcznie kobieta. — I mama nie odpisuje. Pewnie sama przyjedzie.
W tej chwili wszedł Kacperek, jakiś uśmiechnięty, i, mrugając triumfalnie, pokazał Niemiryczowi pół bochenka chleba i koszyk węgla.
— Macie, bąki, żryjcie. Rozpal, mała, ogień. A co, panie, galantom ściągnął i w mig! To nazywa się porządna robota, nie żadna fuszerka. Teraz niech pan daje na trumnę i na koszta. Zaraz tu idzie stróżka, co się niemi opiekuje. Widzi mi się, że macher baba.
Ciężkie kroki rozległy się za przepierzeniem. Do klitki wzeszła kobieta niewielka, szczupła, o ruchliwych, niewyraźnych oczach i czarnych włosach, wyzierających z pod czepeczka. Obejrzała bystro i badawczo gości, ale wzrok jej umykał przed spojrzeniem Niemirycza.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/131
Ta strona została skorygowana.