Pewnego dnia, gdy cały materjał sprawy był gotów, zmęczony ślęczeniem nad papierami i duszną atmosferą stancji hotelowej, wyszedł na miasto. Dotychczas znał je tylko z przejazdu z dworca kolei, widział dorożki z Żydem pejsatym na koźle, zwiedził tylko różne biura i urzędy, i patrzał czasem na podwórze zajazdu pełne drew, śmiecia i zamarzłych w stalaktyty pomyj. Dziś wyszedł, aby patrzeć, słuchać i myśleć. Ulicę, półokrągło zabrukowaną, obrzeżały drewniane chodniki śliskie i nierówne, po nich snuli się ludzie jacyś senni i jakby znudzeni, czy zamyśleni. Żydzi przeważnie, motłoch szary; nikt się nie śpieszył, nie słychać było rozmów. Ludzie ci wchodzili lub wychodzili z bram starych kamienic, na których wielkiemi literami widniały nazwy biur i urzędów. Trochę dalej natknął się na gromadę malców, wysypujących się z szkoły, ale i ci nie robili wrażenia zgrai beztroskich wróbli, jak zwykle taki drobiazg, uwolniony na swobodę. Zaledwie kilku rozmawiało, inni rozchodzili się milczkiem, ciężkim, powolnym krokiem, jakby przytłoczeni ciężarem tornistra, splątani długim szynelem. Niemirycz szedł czas jakiś wśród nich i obserwował twarze. Miały na sobie przeważnie jakby lekką powłokę śniedzi czy pyłu, wzrok nie prosty. Gromadki po dwóch, trzech, snać lepiej znajomych, szły, zrzadka tylko rzucając jakie słowo. Potem się rozpłynęli po uliczkach i gdy doszedł do placu przed farą, zostało mu po tym obrazie tylko przygnębiające wrażenie niedoli. Na placu było też pusto i cicho, choć był to punkt targowy. Sporo fur chłopskich z sianem i drwami, trochę Żydów i żołnierzy. Chłopi zdawali się nie dbać o zbyt, kupcy nie dbać o nabycie, choć na świecie był mróz, a dzień był krótki. Widząc otwarte drzwi fary, wszedł. Kościół
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/140
Ta strona została skorygowana.