— I owszem. Nie chciałbym z tem wrażeniem dzisiejszem odjechać.
— Pojutrze sprawa. Wie pan, że Niemirycz pytał portjera w hotelu o pana? Chce zapewne układów.
— Może być. Czuje, że przegra.
— Pan zupełnie pewny wygranej?
— Zupełnie. Nawet tego, że jeśli będą ostro się stawiać, oprócz klęski materjalnej, Niemirycz może ściągnąć na siebie klęskę gorszą: sprawę o fałszywych świadków i kryminał.
— Nie, temu niech pan da pokój — zaprotestował żywo Kęcki, jakby przerażony. — Toby było monstrualne.
— Kto sieje wiatry, zbiera burze.
Kęcki popatrzał na niego zgrozą.
— Tego pan nie uczyni, toby było ohydne! — powtórzył.
Niemirycz milczał. Zamknięty w sobie Kęcki stracił zupełnie apetyt i chęć do rozmowy. Dokończyli w milczeniu obiadu i rozeszli się. Mrok szary już był na ulicach, skąpo oświetlonych. Niemirycz wrócił do hotelu, zapalił świecę i przy tym mdłym płomyku czytał przysłane z Warszawy gazety. Przerwał mu numerowy, podając bilet wizytowy. Spojrzał... krew mu uderzyła do głowy. Chwilę szukał głosu.
— Proszę! — odparł, opanowawszy się.
— Ten pan prosi, żeby pan do niego zaszedł.
— Powiedz, że mu tu służę, jeśli ma do mnie interes.
Służący wyszedł. Niemirycz wziął gazetę, ale arkusz mu łatał w ręku i skakały litery.
— Co to? Boję się go, czy jeszcze nienawidzę? Niczem mi jest, niczem, niczem! — powtarzał sobie
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/143
Ta strona została skorygowana.