w duchu, ale czuł, że nie panuje nad sobą, że w nim coś wre, kotłuje, rozwala ściany duszy, że jeśli ten człowiek stanie przed nim, nastąpi wybuch. Szczęściem i tamten przechodził równie straszną, duchową walkę, bo upłynęły minuty, kwadranse... Niemirycz zawładnął sobą, był gotów do spotkania, gdy drzwi się otworzyły i ktoś wszedł. Nie widzieli się prawie przy tym marnym płomyku świecy. Była chwila ciszy. Słychać tylko było ciężki oddech gościa. Niemirycz wstał i czekał.
— No i cóż? Triumfujesz! — z głuchą wściekłością wyrzucił z siebie stary, przystępując bliżej.
Zmierzyli się oczami i młody, jakby nie usłyszał nic, rzekł, podając krzesło:
— Zapewne chce pan ze mną pomówić, o sprawie, której bronię? Służę.
— Nie, przyszedłem spytać, jak śmiesz stawać do sprawy ze mną? Ty się mścisz, ty chcesz mnie z torbami z Niemirowa wyprawić, ty chciałeś, bym się upokorzył przed tobą... ty potwór jesteś.
Gwałtowność przeciwnika oddziaływała na młodego, jak zimna kąpiel. Poczuł się silnym.
— Pan się pyta, jakiem prawem staję w sądzie? Prawem mego stanowiska. Jestem adwokatem przysięgłym i prawnikiem ordynacji. Łąki należą do Mehecza i pan je zwrócić musi. Nie może zaś mną powodować zemsta, bo jeszcze rok temu nie wiedziałem o istnieniu jakiegoś Niemirowa, ani pana.
Stary się zatrząsł, sponsowiał. Pięść jego spadła ciężko na stół.
— Milcz! To nie jest czas na granie komedji. Czego ty chcesz ode mnie?
— Niczego.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/144
Ta strona została skorygowana.