Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/167

Ta strona została skorygowana.

Byli na dworcu, a tłoku, gwarze, gorączkowym pośpiechu. Pociąg nadszedł, stojąc parę minut zaledwie. Oboje ulokowali starannie chorego, dla siebie mieli sekundę na spojrzenie i uścisk dłoni. Niemirycz wskoczył do wagonu, przechylił się w oknie, szepnęli do siebie ostatnie słowo, skinęła głową choremu, pociąg ruszył. Chwilę Niemirycz stał w oknie i patrzał, potem szybę podniósł i zajął swoje miejsce. Gdy rozpiął palto, wionął w nozdrza chorego zapach róż; brat miał ich całą wiązankę u boku, purpurowych, ostatni bukiet Willi.
— Lato pachnie od ciebie. Rozkwit życia w słońcu czerwcowem, w parnych nocach, w rośnych porankach. O, jaka w tej woni jest siła piękna! Daj mi jedną!
Niemirycz jedną wsunął do kieszeni, resztę, mu podał. Chory chciwie wciągał zapach do swych spalonych warg przykładał aksamitne, chłodne płatki.
— O, dobra i piękna jest ta ukochana twoja. Nie gniewasz się, żem wam zrobił sobą kłopot?
— Jeślim protestował przeciw tej drodze wspólnej, to tylko przez wzgląd na słabość twoją — odparł Niemirycz. — A wreszcie, co powie rodzina, jeśli ta podróż będzie nad siły?
— Nie lękaj się, dojadę, bo chcę. A rodzina, to tylko jedna Jadzia. Widziałeś ją. Gdy umrę, ty zostaniesz jej opiekunem. Nie wzdragaj się, my cię dawno znamy i kochamy, ba i zazdrościmy ci. My, bardzo biedni — bardzo bogatemu.
Umilkł. Na różach położył głowę i patrzał smutnemi oczyma na brata.
— Takem rad być z tobą, choć tę trochę ostatnich godzin, tyleśmy mówili o tobie z Jadzią i Jaśką Kęcką. Znasz ją?