Tłum szedł, śpieszył, dążył gdzieś, wracał, potrącał, gapił się, obserwował; a on się tej fali dał unosić, pociągać, odpychać i zawracać, i przypomniał sobie, że widział tak kiedyś na brzegu Normandzkim pień palmy, wyrzucony na krawędź skały po burzy. Z jak daleka fala ją wyrwała, jak długo kołatała, niosła na swym grzbiecie, gdzie wreszcie dała spocząć i zgnić?...
Tak i jego szarpał i ciskał los, tak i on przeżywał życie, niby okruch cudzy, obcy wśród otoczenia. Nie mógł nigdzie wrosnąć, na niczem się oprzeć, wkorzenić — w obcym był żywiole...
Po paru godzinach takiego błądzenia, trafił jednak wypadkiem do swego hotelu i odczuł pewien rodzaj pociechy, jakby dobrą wróżbę. Zabawił tylko tyle, żeby rzeczy ułożyć i ruszył na kolej.
Na dworcu spotkał oko w oko hrabiego Franciszka.
— Gdzie Andrzej? — było pierwsze pytanie.
— Już w Warszawie.
— A pan tu co robi?
— Zboczyłem za interesem i jadę.
— Ślicznie! Opowie mi pan co o waszych podróżach. Andrzej urządza rebelję. Tam panika w rodzinie. Co to? Zakochał się w jakiejś fabrykantce zapałek.
— Pierwszy raz słyszę. Nie spotkaliśmy nigdzie żadnej fabrykantki zapałek.
— No, jakaś Szwedka. Ja zawsze uważam Szwecję za ojczyznę zapałek i nic więcej. Siadaj pan ze mną, muszę się nagadać. Ogromniem rad ze spotkania.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/196
Ta strona została skorygowana.