ja mogę i chcę tu być tylko przy Tobie. A to, co mamy, ta ziemia, nietylko nasza, ale jeszcze czyjaś... Ty wiesz, Ty to tak samo, jak ja, czujesz.
Przyjeżdżaj, Romku! Żyję tylko oczekiwaniem otuchą, że mnie nie opuścisz. .
Coś nieznanego, zupełnie nowego przemówiło z tego listu do Niemirycza. Jakiś prąd nim wstrząsnął. Nie paliło to wołanie szałem miłosnym, nie wzywało w świat zaczarowany marzeń, porywów, rozkoszy. W tem „przyjdź“ było „wróć“ w tem „twojam“ była nie obietnica, lub oddanie obcej na własność, był spokój prawa i własności, które trwa i trwać będzie do zgonu — prawo braterstwa, ciche, spokojne, ciepłe jak ognisko. Nie filozofował, nie rezonował. Sięgnął po arkusz papieru i pod pierwszem wrażeniem napisał:
„Droga siostrzyczko, na takie wezwanie odmówić ani chcę, ani mogę. Pośpieszyłbym do Ciebie natychmiast, ale obowiązki służbowe mnie tu trzymają. Skorzystam z pierwszej wolnej chwili, żeby do Ciebie przyjechać, w miarę możności dopomóc Ci i upewnić, że możesz na mnie, jak na brata, liczyć.
Ksiądz z pod oka ruchy jego śledził, uśmiechnął się i znowu mruczał pacierze.
Niemirycz zajrzał do szuflady biurka, zapatrzył się w fotografję Willi, w zeschły kwiat, kupkę listów chusteczkę koronkową, zwykłe resztki takiego stosunku, skarby niedawno, a już tylko pomiątki... grobowe kwiecie. Podniósł oczy na księdza, a widząc, że już się nie modli, a myślą jest w swoich abstrakcyjnych światach, rzekł:
— A tę kobietę już straciłem.
— Opuściłeś ją? — niespokojnie spytał ksiądz.