Niemirycz słuchał w skupieniu, przymykając oczy. Cała sala była przejęta, gdy śpiewała Mora. Była cichość uroczysta, potem burza oklasków i szał tłumu. Diva dziękowała uśmiechem i ukłonem, przyjmowała kosze kwiatów; oczy jej upojone, rozegzaltowane, rozdawały wokoło spojrzenia rozkoszne.
Niemirycz wstał wśród takiej burzy i zanim Opolski się spostrzegł, wyszedł. Znalazł się przed teatrem z głową gorejącą, z duszą upojoną czarem tych dźwięków. Stał chwilę u portyku, oddychając z rozkoszą powietrzem po atmosferze sali, gdy nań wpadł prawie Jackowski.
— Ach, to ty! Wychodzisz? Ja lecę choć na chwilę. Premiera klapa, bryndza! Cóż tam, gorąco?
— Wrzeszczą, jak stado wyjców. Istotnie głos fenomenalny.
— Dokąd idziesz?
— Do domu. Muszę artykuł skończyć.
— Jutro rano przyślę po rękopis. Dobranoc!
Uścisnęli dłonie i Niemirycz poszedł. Ale gdy był już u drzwi swego mieszkania, rozmyślił się i poszedł daleko, aż w Aleje Ujazdowskie. Dotarł prawie do Łazienek.
Gdy wrócił, już dawno opustoszało przed teatrami i na ulicach, tylko powozy przemykały cicho, na gumach, rozwożąc ludzi, którzy się bawią i szaleją.
— I zawsze kupcy i kupczące! — pomyślał Niemirycz z wielkim smutkiem, patrząc na światełka ruchome latarni.
Wszedł do swego mieszkania. Nie zapalał lampy. Otworzył pianino, chwilę zcicha brał akordy, a potem począł coś grać z pamięci. Co — sam nie wiedział, gdzie to słyszał, i czy słyszał nawet.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/21
Ta strona została skorygowana.