Gdy wyszli i stróż wyniósł kuferek, ujrzał Niemirycz dorożkę, wyładowaną tobołkami.
— To wszystko pana? — zdumiał.
— A moje niby, a naprawdę babskie. Co to, panie, cztery kobiety w domu, to bagatela. To, panie, wrogowi zakazać!
— Pocóż się pan żenił? — uśmiechnął się Niemirycz, gdy z trudem się umieścili i ruszyli.
— Albo ja wiem? Ot, coś przyszło, a zresztą taki świata porządek.
— A dużą pan ma rodzinę?
— Pięcioro. Chłopcy w szkołach, córki w domu. To, panie, ciężkie roboty — kalectwo!
— No, dobrowolne!
— Co robić, jak Pan Bóg daje? — stęknął z całą wiarą w ten utarty frazes Bratkowski.
— Biedny Pan Bóg! — mruknął Niemirycz.
— Co pan mówi?
— Pytam, kiedy dojedziemy?
— Jutro na południe. Telegrafowałem. Czekają nas kobiety z obiadem, a pewnie dobrze wystąpią dla takiego gościa.
Niemirycz milczał, zapalił papierosa i pomyślał, że skorzysta z pierwszej urzędowej zwłoki, żeby pojechać do Niemirowa.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/214
Ta strona została skorygowana.