— Nie zdaje mi się — rzekł z namysłem doktor, patrząc na chorego i raz jeszcze próbując pulsu. — Poproszę pana o imię i nazwisko do księgi.
Niemirycz spełnił życzenie i spytał o przebieg wypadku. Wezwane Pogotowie znalazło rannego w jakimś pustym zaułku. Patrol policyjny go podniósł z kałuży krwi. Złoczyńcy snać ograbili i zbiegli. Sam ranny, ocucony, nie potrafił nic na pytania odpowiedzieć, policja rozpoczęła na chybił trafił poszukiwania.
Lekarz udzielił Niemiryczowi wskazówek, co ma przy chorym do rana czynić, i odjechał. Gawiedź Niemirycz rozpędził, drzwi zaryglował i usiadł przy chorym. Nie odpowiedział doktorowi na pytanie, kim dla niego był ranny, ale czuł po bólu, strachu, niepokoju o to życie, że takby cierpiał nad ojcem.
Ksiądz leżał, zda się, zupełnie wyczerpany, nieświadomy co się z nim dzieje. Tak rozebrany z swej czarnej odzieży, wyglądał jeszcze marniejszy i mniejszy. Bielizna jego, stara i dziurawa, osłaniała kształty szkieletu. Obok, na krześle, jak szmaty nędzarza, leżał ów płaszcz, którego nietrwałość tak go frasowała przed chwilą. Ściekało z niego z krwią zmieszane błoto ulicy. Niemirycz popatrzał i gardło mu ścisnął jakiś spazm. Miał ochotę wyć przekleństwa, a zarazem pamięć jego poczęła powtarzać, powtarzać bez końca:
— O Jeruzalem, co kamienujesz proroki i mordujesz te, które są do ciebie posłane... Nic nie miał w głowie, oderwać do czego innego nie mógł myśli, tylko powtarzał, powtarzał bez dźwięku: „O Jeruzalem, co kamienujesz proroki...“
— Już niema nikogo? — szepnął nagle ksiądz.
— Niema. Jakże się ksiądz czuje?
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/254
Ta strona została skorygowana.