Położył głowę na krawędzi łóżka, tak śmiertelnie zraniony, tak zmiażdżony, że każde słowo sprawiało mu ból nie do zniesienia.
— To pana krewny? Tu się trafiło nieszczęście? — badał ksiądz dalej.
— Ja jestem Roman Niemirycz.
— Aaa! — rzekł ksiądz, cofając się. — Bardzo przykry wypadek. Może pan chce, zawiadomię parafję. To zapewne ten ksiądz, co to u Bernardynów? Zaraz się tem zajmiemy.
I wyszedł szybko.
Niemirycz zapadł napowrót w nieruchomość i odrętwienie. Wszystko mu zobojętniało, nic nie odczuwał, tylko to, że wszystko się wali, usuwa, że on sam jest w jakieś szarości skłębionego chaosu, i że już nic niema i nikogo, tylko jakieś zgliszcza, jakieś ruiny, jakieś szczątki, drzazgi, łachmany, tumany, kurz, chmury, dymy; wszystko zdruzgotane, pogięte, poplamione, podarte, i wszystko leci w przepaść bez dna, w noc, w mróz, w głuszę, w pustkę nicości...
I on się stacza, nie mając głosu, oporu, nadziei ratunku, woli do walki i nie mając nikogo!
Zdało się mu, że ktoś dzwoni, ale słyszał, a nie rozumiał, nie ruszył się. Wtem owionął go chłód i prąd świeżego powietrza. Otrzeźwiał, podniósł głowę.
W drzwiach stały dwie postacie. Przez okno już świecił dzień, lampa zgasła. Niemirycz począł oczy mrużyć, zbierać zmysły. Myślał, że spał, był w szponach zmory, że tej nocy nie było. Spojrzał na posłanie. Ksiądz leżał cichy i zimny, z oczyma zgasłemi, z pogodą w niezmienionych jeszcze rysach. Obok niego leżała czerwona chustka podarta, nóż i skrwawiony brewiarz.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/263
Ta strona została skorygowana.