Stanęła w gabinecie, zdjęła kapelusz i rękawiczki. Była bardzo skromnie, ciemno ubrana. Podeszła prosto do pianina, spróbowała go.
— Przyszłam panu podziękować.
— Niema zaco. Uczyniłbym to w każdej podobnej hańbie mego społeczeństwa. Nie broniłem pani honoru, ale naszego.
— Wierzę. O mnie panu wcale nie chodzi. Nie zechciał pan mnie odwiedzić. To obelga.
— Może większą czynią pani obelgę ci, co odwiedzają.
Usiadła w fotelu, spojrzała po ścianach.
— Niema pan nawet malowanej kobiety u siebie, a ja, słysząc muzykę, byłam pewna, że wypadnę, żeby wam zaśpiewać serenadę z Fausta.
Odzyskał już zupełny spokój. Usiadł naprzeciw niej, w cieniu, i odparł:
— O ile nie jestem z konieczności w tłumie, o tyle z upodobania jestem zawsze sam.
— Nigdy kobiet! — zaśmiała się. — Czy to przez kult dla cnoty czystości?
— Nie, pani. Można mieć zdanie o tem tylko, co się zna. Kobiet się nie boję. Tout simplement — nie chcę ich.
— Rozumiem: wielka zdradzona miłość!
— Zdradzona miłość jest niczem wobec nudy i niesmaku — jutra rozkoszy. To jest szczęście, które musi być bezmyślne, a ja, niestety, myślę. Dlatego nie mogę go doznać.
— Vous étes par trop raffiné.
— Nie wiem, czy to jest wyrafinowanie. Może tylko za wielka duma z potęgi ducha, którego się w sobie ma i czci nadewszystko.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/28
Ta strona została skorygowana.