Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/42

Ta strona została skorygowana.

— Cóż ty porabiasz ostatecznie? Nie piszesz już?
— Nie. Artykuły mi zbrzydły, wziąłem się do większego dzieła. Napiszę studjum o bożyszczu Hipokryzji. Mam też nawał prawnej roboty, a tę mi mój ksiądz narzuca.
— Z kimże się ten procesuje?
— On? Z nikim. Ale łazi po otchłaniach społecznej nędzy i stamtąd mi znosi materjał i dostarcza klientów. Co tam się dzieje, włosy się jeżą i dech zamiera ze zgrozy!
— I dlatego siedzisz w tym skwarze i zaduchu? Przecie i sądy mają ferje. Dlaczego ty gdzie na wieś nie wyjedziesz? Masz pewnie gdzie krewnych? Zeszkapiałeś i sczerniałeś!
— Nie mam żadnej rodziny.
— Ani żywej duszy? To niemożebne! Przecież nie spadłeś z deszczem na ziemię, ani cię bocian na ulicy nie upuścił.
Niemirycz ramionami ruszył.
— Nie wolno mi być jedynakiem po nieżyjących już rodzicach? — rzekł niechętnie.
— Wolno. Ale twoi rodzice musieli mieć rodzinę.
— Zapewne, ale ja o tem nie wiem. Chowała mnie ciotka, stara panna, do lat dziesięciu. Gdy umarła, zostałem zupełnie sam.
— To ci mór jakiś bajeczny! — uśmiechnął się Opolski. — Ja całe Kieleckie i Krakowskie mam pełne krewnych, i żeby mnie nie trzymała ta śliczna Józia, tobym tu i dnia nie wysiedział. Za tydzień muszę wyjechać, tylko portret skończę. Pekuniję w kieszeń i hajda w góry.
— Do Zakopanego?
— Nie, do Tyrolu. Słuchaj: jedźmy razem.