Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/54

Ta strona została skorygowana.

— Bo do tego trzeba przejść przez kościół i ręce ksieże, za pieniądze.
W tej chwili z bocznej ulicy podeszła do nich Bicheta z Fredem i chłopak do nich zagadał:
— Panie Niemirycz, pan pewnie ma mnóstwo marek. Niech pan je nam da.
— I owszem. Zacznę zbierać i przyślę. Czy to kolekcja?
— Ja mam album, a Bicheta zbiera na misje, do Belgji. Już ma pięćdziesiąt tysięcy, a trzeba dwakroć na jednego Chińczyka.
— Hrabianka go dostanie?
— Ależ nie! Wykupią jednego i nawrócą na wiarę.
— Niedrogo — uśmiechnął się. — Europejczyk byłby chyba droższy?
— No, w Europie niema pogan przecie — rzekł Fred serjo.
— Niema? — powtórzył Niemirycz z uśmiechem?
— Chyba gdzie w głębi Rosji drobne, dzikie plemiona koczownicze — dowodził chłopak dalej. — Są tylko kacerze.
— To pocieszające. Będziemy tedy pilnie zbierać marki na Chińczyków, żeby misjonarze, skończywszy z Europą, podobnież nawrócili Azję.
Merci — dygnęła Bicheta i pomknęli dalej.
— Zagadałem się z panem hrabią, a muszę zająć się sprawą i ruszać na Litwę — rzekł Niemirycz, żegnając towarzysza ukłonem.
Hrabia podał mu rękę i rzekł uprzejmie:
— Mam nadzieję, że dowidzenia.