Gdy Niemirycz minął Brześć i wjechał w Litwę, ranek był wczesny. Siedział sam w przedziale z jakimś starym panem, który czytał gazety. Zbliżył się tedy do okna i przypatrywał okolicy. Kraj był dzikszy, pustszy i pomimo krasy lata robił wrażenie szare i smętne. Szare były wsie, i szarawe sosnowe lasy, i szare ubiory chłopskie.
Po stacjach, na platformie stał szary tłum: Żydzi i przeważnie chłopstwo. Mało było ruchu i gwaru, a same stacje drewniane, mało ocienione, przeważnie w pustem polu. Stary jegomość skończył czytać, zmiął gazetę i wyrzucił przez okno; potem usiadł naprzeciw Niemirycza i z pod oka mu się przyglądał.
Wreszcie rozmowę zagaił:
— Nie przykry panu dym cygara?
— Bynajmniej. Sam palę.
— Pan pewnie z Warszawy?
— Tak.
— I ja stamtąd wracam do domu. Odwoziłem chorą żonę. Wyprawili ją doktorzy do morza. Sam wracam.
I stęknął.
— Daleką ma pan drogę?
— Jeszcze kawał. Do Czernina. A pan?
— Ja także do Czernina.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/57
Ta strona została skorygowana.
IV.