był, zgadł stary szlachcic: między nim a tą przeszłością było tak daleko, tak obcy był wszystkiemu, jakby z innej wracał planety.
Prędko otrząsnął się z zamyślenia. Sięgnął do torby podróżnej, dobył gazetę. Stary, widocznie ogromny gaduła, znowu rozmowę zagaił.
— Ot, kiedy pan z Warszawy i pewnie literat, to ja panu powiem, że te wasze gazety to bezeceństwo i zgorszenie. Poco to ludzie wydają? To, panie piekielny wynalazek! Bo proszę tylko „rozebrać“ detalicznie gazetę, co tam jest? Wszystkie wiadomości od djabła: kto kogo okradł, kto kogo oszukał, obił, albo i zamordował, albo gdzie kto się bawi. Wojna — radość w gazetach, zbrodnia — radość w gazetach. Toć oni od deski do deski tylko o złem piszą, z gałgaństwa ludzkiego ludziom zajęcie czynią. To, panie, piekielne rachunki i piekłu szykują lokatorów. Niech pan powie, czy jest gazeta o dobrych i o cnocie? Takąbym abonował.
— Nie, panie. Cnoty starczyłoby przez rok na niewielką broszurkę, i ta byłaby podejrzana, bo jawna. Cnocie ludzie kazali się wstydzić i kryć, żeby, uchowaj Boże, nie zaćmiła występku.
— Eee? kpi pan sobie z Litwina!
— Nie, tylko się dziwię, że pan jeszcze wierzy w cnotę. Może pan także wierzy w strachy?
— Oho! To pan jakoby i w cnotę nie wierzy?
— Wierzę tylko w egoizm. Jeśli z tego wyniknąć może cnota, to będzie cnota.
Stary krytycznie głową pokręcił.
— A ja „taki“ wierzę — zamruczał, ale już dysputować dalej nie miał ochoty i zapalił cygaro.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/62
Ta strona została skorygowana.