Gdy odjechali sto kroków, spotkali chłopa, z którym się Żyd targował, idącego z uzdą na wygon.
— Wieziesz Icka do Mehecza? — spytała z uśmiechem.
— Ale. Po klacz idę!
— Darmo go wieziesz?
— Oho! będę niechrysta darmo woził? Dał mi ile chciałem.
— No, ileż?
— Dziesięć garncy soli i kwartę wódki.
— To znaczy na gotówkę rubel! — wytłumaczyła towarzyszowi. — Nie bardzom się omyliła, twierdząc, że pojedzie za darmo.
— A przecie jaki ten chłop mądry i szczęśliwy — odparł Niemirycz zamyślony.
Skwar przestał już dokuczać, konie szły raźno. Gościniec biegł uprawnemi polami, mijał wsie szare, lub dworskie, Meheckie już folwarki, i wreszcie ukazało się miasteczko, z złocistą kopułą cerkwi, wieżą kościoła i ciemną plamą hrabiowskiego parku trochę na uboczu.
Przelecieli parę ulic, domostw żydowskich, rynek z kwadratem kramów na środku i skręcili w aleję stuletnich lip, wiodącą do dworu. Na samym wstępie stał dom administratora, przytykając do parku. Lipy biegły dalej do bramy pałacu, który ginął wśród drzew. Zupełnie na uboczu czerwieniały mury zabudowań folwarcznych.
Konie stanęły przed gankiem i na powitanie wyszło dwóch mężczyzn.
— Prędkoś załatwiła interes. A dobrze? — spytał dziewczyny starszy, ojciec jej zapewne, podczas gdy drugi na widok obcego cofnął się w cień werandy.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/75
Ta strona została skorygowana.