Późną jesienią to było. W biurach palono gaz, na dworze wicher szamotał szyldami i deszcz bił o szyby. Na ulicy ruch spadł do minimum. W pokoiku, gdzie Niemirycz pracował, lampa wisząca oświetlała krąg biurka, zarzuconego papierami, i jego głowę, pochyloną nad odczytywaniem jakichś aktów. Miał na czole zmarszczki natężenia myśli, jakby przymus, by rozumieć to, co czytał. Parę razy podkreślił jakiś ustęp błękitnym ołówkiem, wreszcie papier położył, przesunął ręką po czole i zawołał:
— Panie Otwinowski!
Z sąsiedniego większego pokoju wszedł młody człowiek i stanął za biurkiem.
— Czy pan czytał to, co pan napisał?
— Jakże? Czytałem — bąknął.
— To niech pan zechce jeszcze raz odczytać, bo ja nic nie rozumiem.
Podał papier. Młody człowiek rzucił nań okiem, na zakreślone ustępy i zmieszał się.
— Pan daruje. Rzeczywiście opuściłem tutaj. Nie rozumiem, co mi się stało.
Zabrał żywo arkusz i zemknął.
Niemirycz, zamyślony, pozostał bezczynny, zapatrzony przed siebie, W tym czasie napadały go coraz
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/94
Ta strona została skorygowana.
VI.