Konstanty głową skinął, odłożył książkę i począł machinalnie końcem buta poprawiać płonący nawóz.
— Szkoda! Myślałem, że dłużej nam towarzyszyć będą i że nauczę się od nich trochę języka. To głupio nic nie rozumieć.
— Po co ci ta znajomość? Żołnierz, gdy rozumie przysięgę i komendę, dosyć umie!
— Mnie to bynajmniej nie wystarcza. Chciałbym umieć ich pieśni i módz się rozmówić na kwaterunkach. Mam nawet zdobycz: widzisz, „Don Kiszota“ w oryginale znalazłem na ostatniej kwaterze w Gualeho! Coż mi z tego! Lada pastuch może mnie zawstydzić. Kiedy wrócimy do swoich, chcę się pochwalić grą na gitarze, fandangiem i mową hidalgów.
Pyszne będzie!
— Pochwalisz się krzyżem i ranami. Nie czas nam tu tańczyć i śpiewać, ale słuchać komendy i zbierać wawrzyny. Pastuch cię w tem nie zawstydzi.
— Eh, czytaj już lepiej swego Plutarcha i nie bój się o mnie! Wstydu ci nie zrobię i w tyle nie zostanę!
— Wierzę w to, jak w Boga! — odparł poważnie Konstanty.
Ogień przygasł i chłód zdradliwy ogarniał ich znużone członki. Przysunęli się, jak zwykle, do siebie blizko, otulili się płaszczami
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ryngraf.djvu/11
Ta strona została uwierzytelniona.