i usnęli, ogrzewając się wspólnie oddechem. O świcie Konstanty się zerwał. Obóz jeszcze spał. Dziesięciu ułanów wzięło między siebie jeńców i poprowadziło opodal, za ostatnie straże, między winnice.
Słońce połową tarczy wyjrzało nad ziemię. Pierwszą pobudkę zagrały trąbki sygnalistów; na drodze zadudniły kopyta kurjera, pędzącego cwałem.
Przyparto więźniów do płotu. Patrzyli z osłupieniem na lufy karabinów, opadali ze zmęczenia i strachu.
— Pal! — zakomenderował porucznik.
Kanonada regularna odbiła się o dalekie góry, budząc stokrotne echa. Winne krzaki obluzgała krew, pogniotły je martwe ciała. Rozkaz był spełniony.
Gromadka jeźdźców zawróciła do obozu, gdzie nagle rozległa się inna, pośpieszna pobudka.
— Marsz! śpiesznie! — zamruczeli ułani zdziwieni.
Kurjer ich znowu wyminął, na spienionym, pysznym arabie wracał, oddawszy rozkazy.
Pułk się formował z szybkością i energją sobie właściwą. Konstanty dopadł dowódcy, zdał raport, ostrogami spiął siwego i jak wiatr pognał na swoje miejsce w pierwszym szwadronie. Oczami poszukał Stacha, skinął mu
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ryngraf.djvu/12
Ta strona została uwierzytelniona.