brat górę nad przyjacielem i zostawał u sztandaru, i tylko w nocy zawsze mu się roiło, że ma Stacha u boku, a w dzień wyglądał go bezustannie.
A Stach nie wracał.
Pułk się oddalał, rzucany rozkazami to tu, to tam... Mijały tygodnie w krwi i dymie, w marszach i trudzie. Lance ułanów rozbijały czworoboki piechoty, brały górskie wąwozy, znosiły baterje, pułk rósł w sławie i znaczeniu, Konstanty dostał krzyż i rangę kapitana. Stach nie wracał. Przy oblężeniu bohatersko bronionej fortecy, pułk dłużej w miejscu pozostał. Codzień armaty rozbijały mury, codzień przypuszczano szturmy. Oblegającym i oblężonym brakło żywności, niepogrzebane trupy, rozkładając się w upale, zarażały powietrze.
Czekano z upragnieniem posiłków.
Pewnej nocy, Konstanty, wróciwszy ze swym oddziałem z wycieczki, przypędził tabun owiec i dziesięć wozów mąki. Nie cieszył się z tryumfu i zmęczony legł do snu w namiocie z siodłem pod głową. O północy zbudził się nagle. Byłoż to przeczucie?... Płótno namiotu podniosło się u wejścia i czarny cień człowieka stanął w otworze.
— Kto tam? — zagadnął kapitan.
— Ja, bracie!
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ryngraf.djvu/21
Ta strona została uwierzytelniona.