Zadrżało powietrze, dymy zasłoniły niebo.
— Drogo nas to widowisko kosztuje! — rzekł Konstanty do Stacha, oglądając się raz ostatni.
— To hańba dla nas, ta wojna — odparł zcicha porucznik.
Śmiertelnie blady Konstanty słuchał. Zdawało się, że rzuci się na mówiącego, wtłoczy mu w gardło wyrazy, wybuchnie.
Pohamował się. Surowe jego oczy przeszyły Stacha, a głos głuchy padał jak uderzenia o żelazo:
— Żołnierz ma jedną świętość — swoją chorągiew, jedną wiarę — swoją przysięgę! Kto rezonuje, ten gwałci jedno i drugie! Można boleć w duszy, w najtajniejszej głębi, ale mówić nie wolno, bez krzywoprzysięztwa i sromu! Sztandar przed tobą, a przysięga w tobie; idź i milcz! Osądzi wszystkich Bóg!
Stach zaczerwieniał i do krwi zagryzł wargi. Zwiesił głowę i umilkł wedle rozkazu. Rozłączyli się z konieczności obowiązków i przez cały dzień nie spotkali się nawet wzrokiem, choć kapitan, szarpany straszną trwogą, szukał ciągle oczu przyjaciela — daremnie.
Wieczorem, gdy rozbito obóz, Stach, wezwany jako podwładny, stanął przed kolegą w namiocie.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ryngraf.djvu/24
Ta strona została uwierzytelniona.