— Poruczniku, obejmiesz straż; pięciu więźniów, pojmanych w drodze, o świcie rozstrzelasz!
Śmiertelnie blady młodzieniec skłonił się i wyszedł. Późno było, gdy kapitan, niezdolny usnąć z szarpiącej zmory i zgryzoty, wyszedł, by choć na niego popatrzeć.
Otulony w płaszcz, mijał śpiący obóz, w głowie miał jak ćwiek wiercącą myśl ciężkiej troski.
Doszedł biwaku więźniów i stanął jak wryty. Oparty o głaz stał tam porucznik i wytężonym wzrokiem coś śledził w ciemności.
— Stachu! — krzyknął. Młodzieniec podskoczył i zrobił ruch taki, jakby chciał uciekać, ale pozostał. Fala krwi uderzyła mu do oczu — milczał.
— Gdzie straż?
— Odesłałem ich do snu.
— A jeńcy?
— Na swobodzie!
— Zdrajco!
— Milcz! tyś sam winien! Jesteś półbóg, jeden z plutarchowych bohaterów, ja człowiek. Po naszej dzisiejszej rozmowie po coś mi dał taki rozkaz! Po coś mi dał pokutę nad siły! Kazałeś pilnować i rozstrzelać więźniów. Jeden był synem Alcada z El Pahul, przeprawia
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ryngraf.djvu/25
Ta strona została uwierzytelniona.