— Co to znaczy, kapitanie? — spytał pułkownik.
— Przychodzę po wyrok, jako więzień! — Zdano mi jeńców pod straż — jeńcy uszli.
— Co mówisz? Czyś oszalał! Ty, ty to zrobiłeś?
— Ja sam, pułkowniku.
— Czekam waszych rozkazów...
Godzinę, krótką godzinę trwał sąd.
Po niej Konstanty wyszedł bez krzyża i galonów — znowu prosty szeregowiec. Prosił o kulę, ale głos się podniósł ogólny, że zbyt wiele położył zasług, by mu nie zostawić sposobu rehabilitacji.
Zdegradowano go i kazano się poprawić. Nazajutrz Stach go ujrzał w szarej masie żołnierzy, salutującego porucznika przy lustracji.
Krzyknął i oczy obłąkane wlepił weń, ale wtem zagrały trąbki — pułk ruszył.
W nocy porucznik o złotych galonach przyszedł do ułana, co, wysunięty na dalekiej placówce, stał jak z bronzu wykuty, cały zmieniony w słuch i wzrok. Rozmawiali długo, gwałtownie zrazu, potem spokojnie, a tak cicho, że w ciszy tej przejrzystej nie rozległo się żadne zdradliwe słowo. Pierś oficera wstrząsało okropne łkanie żalu i wstydu, ułan coś mu szeptał, rozjaśniony nadzieją, rozpromieniony otuchą i wiarą w poprawę.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ryngraf.djvu/27
Ta strona została uwierzytelniona.